Naiwny słowotok w rodzaju: „je suis Charlie” i polityczna poprawność to za słaba broń.

Około 500 roku po Chrystusie nie było cywilizacji zachodniej. W roku 1500 znajdowała się ona w pełnym rozkwicie. I z pewnością kiedyś w przyszłości przestanie istnieć. Zapewne nastąpi to przed rokiem 2500. (Caroll Cuigley, „The Evolution of Civilization”, Nowy Jork 1961).

O głębokim kryzysie kultury europejskiej pisano już w okresie romantyzmu, masowo dyskutowano o nim w czasie dekadenckiego fin de siecle’u, a potem podczas międzywojennego – naznaczonego katastrofizmem – okresu z jego historiozofią zarysowaną w słynnej książce Oswalda Spenglera „Der Untergang des Abendlandes” („Zmierzch Zachodu”).

Jednakże dynamiczny rozwój gospodarczy w ostatnim dwustuleciu, niezwykły postęp techniczny i wielkie osiągnięcia medycyny sprawiły, że gdy tylko Europa wyszła z cienia potworności obu wojen światowych, powszechny optymizm i wiara w postęp ludzkości znowu odżyły, powracając do źródeł owych optymizmu i wiary zaszczepionych w kulturze w okresie oświecenia.

Upadek w 1989 roku żelaznej kurtyny dzielącej Europę, wzniesionej zaraz po II wojnie światowej przez imperium zła, podtrzymał ten optymizm Zachodu, a jego intelektualnym wyrazem była książka Francisa Fukuyamy „The End of History” („Koniec historii”) z jej tezą, iż bieg dziejów dowiódł, że nie istnieje alternatywa dla zachodniej liberalnej demokracji.

Dwadzieścia lat wcześniej doszło jednak w całym zachodnim świecie do wydarzeń, których znaczenie często dziś bywa niedoceniane, sprowadzane do poziomu serii strajków i zbiorowych protestów na kampusach. Była to jednak głęboka kulturalna rewolta, mająca na celu odrzucenie balastu przeszłości, zanegowanie i zredefiniowanie tradycyjnych instytucji społecznych. „Niemal zawsze ludzie żyli podporządkowani surowym zwyczajom religii, ideologii politycznej, teorii ekonomicznej – pisał w słynnym manifeście pokolenia 1968 jeden z piewców rewolucji seksualnej, młody profesor Yale Charles Reich. – Nowa świadomość chce się uwolnić od tego wszystkiego”.

Rok 1968 przeorał świadomość

Nie miejsce tu, by analizować przyczyny owego złożonego fenomenu, który nie ograniczał się do studenckich wystąpień, ale włączał pod swoje sztandary również najważniejsze autorytety społeczne, rzesze naukowców, prawie wszystkie media oraz znaczących polityków, twórców i działaczy związkowych, przede wszystkim we Francji, w Stanach Zjednoczonych oraz Republice Federalnej Niemiec, ale także w Wielkiej Brytanii, Kanadzie, Belgii, Holandii, Danii, Szwecji, we Włoszech, w Hiszpanii, sięgając aż do Australii, Japonii, Brazylii, Urugwaju czy Meksyku. Wystarczy powiedzieć, że w znacznej mierze rewolucja ta zakończyła się sukcesem – głęboko przeorała świadomość świata zachodniego, a przynajmniej bardzo szeroko pojętych jego elit.

Jak słusznie zauważył Alain Besançon, jeden z niewielu intelektualistów, który doceniał doniosłość tego, co się wówczas wydarzyło: „Około 1968 roku przeszła rewolucja, która – jak sądzę – ma nie mniejsze znaczenie niż amerykańska (1776) czy francuska (1789). Słowem, demokracja, która była zamknięta w porządku politycznym, wyszła ze swojej orbity. Rozpowszechniła się nagle we wszystkich grupach społecznych i grozi, że je rozsadzi od środka… Często równość interpretowana jest jako brak dystynkcji. Ludzie są nie tylko równi, ale są tacy sami… Równocześnie autonomia określana jest jako prawo każdego do zdefiniowania swoich własnych norm”.

Koniec zewnętrznych ograniczeń. Każdy dla siebie jest źródłem swych własnych wartości.

Wybitny francuski intelektualista ma rację. Tu leży istota problemu. Rewolucja 1968 pomogła w interpretowaniu całej ludzkiej rzeczywistości jako epifenomenu polityki, głęboko zredefiniowała rolę jednostki w społeczeństwie, nadała nowe znaczenie takim słowom, jak: „równość”, „wyzwolenie”, „seksualność” czy też „wolność”, a także – wyraźnie pejoratywne – takim słowom, jak: „religia”, „rodzina” czy „ojczyzna”.

„Maj 1968 widział narodziny nowej oligarchii – opisywał uczestnik wydarzeń, dziś jeden z ważniejszych we Francji filozofów, Alain Finkielkraut – tych, którzy istnieją tylko dla siebie, dla których ich własne życie staje się jedynym życiowym horyzontem”.

Dla jasności przypomnę, że moim celem nie jest ocena, lecz opis, naszkicowanie sytuacji zaistniałej przed półwieczem w kulturze Zachodu. Choć bowiem bardzo krytycznie patrzę na ową rewoltę, to dostrzegam również jej pozytywne skutki. Demokratyzacja wielu struktur, szersza partycypacja rządzonych, podniesienie problemu nierówności społecznych i przełamywanie dyskryminujących całe grupy stereotypów kulturowych, krytyka drobnomieszczańskiego małego realizmu – realia lat 60. ubiegłego wieku domagały się poważnych zmian.

Rewolucja hybrydowa

Owszem, rewolucja naruszyła, wręcz starała się zniszczyć wiele instytucji, ale zarazem po prostu ukazała, że sporo z nich zwyczajnie zmurszało z biegiem czasu. – Nie chcieliśmy już tego starego świata, tego starego kraju, tego starego człowieka – wspominał 30 lat później propagator „duchowego ateizmu” André Comte-Sponville. – De Gaulle, Francja, kapitalizm: to wszystko wydawało nam się pochodzić z innej epoki, było przestarzałe, martwe – wyjaśniał.

W następnych latach coraz silniej obecny w kulturze postmodernizm stał się wyrazem intelektualnego krzepnięcia spadkobierców owej rewolucji, a z czasem, dzięki ich długiemu marszowi przez instytucje („der lange Marsch durch die Institutionen” – idea jednego z ważniejszych przywódców rewolty 1968 Rudiego Dutschkego) światowej polityki, gospodarki i kultury, a szczególnie mediów, przybrał formę ideologii dominującej na przełomie tysiącleci w cywilizacji Zachodu.

Była to rewolucja nowego typu, soft rewolucja czy też – jeśli użyć modnego ostatnio terminu – rewolucja hybrydowa. Cechowała ją zdecentralizowana sieć bardzo luźno z sobą powiązanych ośrodków kierujących i choć miała wspólne globalne hasła w rodzaju „zabrania się zabraniać” czy „wyobraźnia jest przy władzy”, to na poziomie lokalnym konkretyzowała je w odmienny sposób.

Znakomicie też rozumiała fundamentalne znaczenie PR, tego, że – zwłaszcza w krajach demokratycznych – warunkiem zwycięstwa jest zdobycie przychylności opinii publicznej. To był jeden z ważnych elementów jej wielkiego sukcesu, acz odniesionego w różnych krajach w różnym stopniu. I – jak konkluduje Besançon – „nie wiemy, dokąd nas zaprowadzi ta druga rewolucja demokratyczna. To dopiero jej początek i nie widać jeszcze kresu”.

Ma rację, ale też zarazem i nie ma racji francuski historyk oraz politolog.

Ma ją, gdyż przyszłość jest otwarta, mechanizmy transformujące kulturę Zachodu są nadal aktywne i nie wiemy, jak daleko się posuną w postmodernistycznej przebudowie społeczeństwa w kierunku względności (demokratyzacji?) wszelkich kultur i wartości.

Zarazem jednak Besançon nie ma racji, bo – jak sądzę – optymizm Zachodu w ciągu siedmiu lat, które upłynęły od napisania jego eseju o wolności, został poważnie ugodzony, a nawet jestem zdania, że ugodzony śmiertelnie.

Postmodernizm z czasem, odnosząc coraz większe sukcesy, nieuchronnie tracił swą świeżość i kreatywność, gdyż mógł dekonstruować i relatywizować rzeczywistość jedynie w środowisku, które posiadało jakieś absolutne punkty oparcia i niewzruszone instytucje. Ale teraz takich punktów i takich instytucji prawie już dziś nie ma. Żyjemy już w płynnej nowoczesności („liquid modernisty” – to określenie Zygmunta Baumana zrobiło światową karierę, cytował je nawet Benedykt XVI).

– Postmodernizm może więc teraz relatywizować głównie samego siebie, wpadając przy tym w pułapkę nihilizmu. I jest to proces nieuchronny – poucza Paul Ricoeur. – Nie można przekroczyć przepaści pomiędzy podmiotem, który ustanawia sam siebie jako źródło wartości, a światem, który przedstawia się jako całość zjawisk wyzbytych wartości… Nihilizm jest historyczną weryfikacją tej niemożności – dodaje.

W Arktyce i Afryce

Zarazem bardzo znacząco zmieniła się sytuacja zewnętrzna Europy.

Primo, globalny kryzys finansowy oraz kryzys w strefie euro obnażyły – zahamowane jedynie objawowo i wciąż narastające – niebezpieczeństwa procesu systemowego i permanentnego zadłużania się państw oraz społeczeństw, a także pogłębiającej się finansjalizacji – jak ją określił Paul Dembinski – „procesu, w którym sektor finansowy wdziera się do kolejnych obszarów rzeczywistości i – jak Midas w złoto – przekształca wszystko, czego się dotknie, w aktywa spekulacyjne”. Nawet bez wybuchu nowej fali kryzysu – co jest założeniem bardzo optymistycznym – trzeba dostrzec, że choć w 2008 roku gospodarka europejska wytwarzała jeszcze 32 proc. globalnego PKB, to po upływie zaledwie siedmiu lat jest to już tylko 21 proc. Prawdziwa zapaść!

Secundo, demokratyzująca się – jak naiwnie sądzono – Rosja w coraz groźniejszy sposób demonstruje swoje dążenie do nawiązywania do imperialnych praktyk Związku Radzieckiego, a zarazem bardzo konsekwentnie i umiejętnie gra w celu rozbicia europejskiej jedności.

Tertio, po początkowej euforii wywołanej arabską wiosną świat ugrzązł na Bliskim Wschodzie w okrutnym impasie, w którym problem militarnej formy islamu i – powiązany z nim – problem uchodźców oraz – mniej z nim powiązany – problem migracji ekonomicznych są zaledwie sygnałami kłopotów, które znacznie silniej objawią się w niedalekiej przyszłości.

Quarto, pomimo ścisłego związku z Bliskim Wschodem ten problem trzeba odróżnić, bo, co często ignoruje się w epoce multi-kulti, dotyczy on głównie drugiego lub trzeciego pokolenia emigrantów – jest nim terroryzm. Po jednej stronie jest to realna, okrutna i totalna wojna wypowiedziana zachodnim społecznościom, a ze strony drugiej – głównie nacechowany naiwnością słowotok w rodzaju „je suis Charlie” oraz zafałszowana przez polityczną poprawność debata na temat przyczyn programowego mordowania niewinnych ludzi i chęci zniszczenia Zachodu.

Quinto, na naszych oczach nabiera mocy – prawie ignorowana w Europie – rywalizacja o bogactwa naturalne Arktyki, która jednak jest niczym wobec brutalnej rywalizacji już rozpoczętej w Afryce.

Nieznane chrześcijaństwo

Wobec tych wszystkich problemów Europa zdaje się być coraz bardziej bezradna, bezsilna i bez koncepcji działania. Natomiast egoizm polityków (których głównie interesują najbliższe wybory) i coraz bardziej rozbieżne interesy narodowe (zapewnienie własnemu krajowi bezpieczeństwa ekonomicznego i politycznego bez oglądania się na innych) dają wręcz stuprocentową gwarancję nieskuteczności wszelkich działań podejmowanych w wymiarze ogólnoeuropejskim. Dlatego określenie Europy przez papieża Franciszka mianem „bezpłodnej, nietętniącej już życiem babci” staje się coraz słuszniejsze.

Czarnowidztwo nie jest moim zamiarem, a snucie katastroficznych scenariuszy tego, co czeka Europę, żadną miarą nie jest moim celem. Owszem, trudno być dziś optymistą, myśląc o europejskiej przyszłości, ale nas, chrześcijan, także w trudnych chwilach powinien cechować ów „optimisme tragique”, który Emmanuel Mounier zdefiniował jako postawę wykluczającą „zarówno posępny profetyzm, jak i dobry humor zakrystii”.

Zależy mi więc jedynie na tym, by – z punktu widzenia historii idei – zarysować dzisiejszą kondycję Europy. Oto bowiem szeroko pojęte pokolenie 1968 schodzi obecnie ze sceny, przegrywa kolejne wybory, przekazuje uniwersyteckie katedry, przestaje być dyrektorami banków oraz koncernów, redaktorami naczelnymi gazet, dyrektorami telewizji – odchodzi na emeryturę, coraz częściej przekraczając też próg wieczności.

Ale Europa, którą owo pokolenie pozostawia – pozornie zachowując ciągłość – jest radykalnie odmieniona. Zamieszkują ją bowiem dwa kolejne pokolenia ukształtowane po raz pierwszy w historii kontynentu w kulturze postchrześcijańskiej.

Owszem, już od czasów francuskiego oświecenia główny nurt nowożytnej kultury Zachodu konstytuował się w walce z chrześcijaństwem (a zwłaszcza z katolicyzmem), był jednak zarazem głęboko osadzony w tworzonej przez nie przez wiele stuleci kulturze (stale mówię o historii idei, a nie o wierze w Chrystusa). Kultura ta jednak konsekwentnie słabła z pokolenia na pokolenie, w jakiejś mierze również z winy samych chrześcijan, więc nie oceniam teraz tego wielowątkowego procesu, a jedynie ukazuję jego logikę.

Kulturowa rewolta 1968 dopełniła dzieła zapoczątkowanego w XVIII stuleciu, zerwała ciągłość z dość zwiotczałą już wtedy chrześcijańską kulturą, radykalnie odmieniła europejski kod kulturowy. Od tego czasu upłynęło prawie pół wieku i okazuje się, że większość współczesnych studentów nie czytała już żadnej z Ewangelii, pojęcia „grzechu”, „zbawienia”, „odkupienia”, a także – głębiej rozumianej – „wiary, nadziei i miłości” są jej obce, nie rozumie też chrześcijańskiej symboliki i ikonografii, a całą swą wiedzę o Kościele czerpie z gazet i portali internetowych.

Ich babcie i dziadkowie, a także wcześniejsze generacje ich protoplastów albo wychowywały się w kulturze chrześcijańskiej, albo też niechrześcijańskiej, lecz mającej – także przez negację – wyraźne odniesienia do chrześcijaństwa.

W znakomitej książce „Das Ende der Neuzeit” („Koniec czasów nowożytnych”) pisze o tym Romano Guardini: „Od początku czasów nowożytnych zaczyna się rozwijać kultura niechrześcijańska. Przez długi czas odnosi się to tylko do treści Objawienia, a nie dotyczy wartości etycznych, indywidualnych lub społecznych, które się rozwinęły pod jego wpływem. Przeciwnie, kultura nowożytna twierdzi, że jej podstawy opierają się na tych wartościach. Z punktu widzenia przyjętego przez nauki historyczne, wartości takie, jak osobowość, wolność indywidualna, odpowiedzialność, wzajemne poszanowanie i gotowość do wzajemnej pomocy są wrodzonymi możliwościami człowieka, które odkryły i rozwinęły czasy nowożytne. Kultura pierwszych wieków chrześcijaństwa sprzyjała ich powstawaniu, a w średniowieczu rozwinęło je życie wewnętrzne i uczynki miłosierdzia. Później jednak, jak mówią, pojawiła się świadomość osobistej autonomii człowieka i stała się zdobyczą naturalną, niezależną od chrześcijaństwa”.

Ta epoka jest jednak już za nami (Polska, stanowiąca 5 proc. ludności Europy, jest mimo wszystko wyjątkiem). Nowa generacja, dobrze wykształcona, wrażliwa emocjonalnie, znająca świat, sama już sobie wybiera wartości, sama znosi wszelkie dystynkcje, o duchowości ma bardzo mgliste pojęcie, obawia się też wszelkich zorganizowanych form religii, zwłaszcza Kościoła, a pojęcie tabu jest jej z gruntu obce.

Nie jest to ani krytyka, ani narzekanie, lecz zwykła diagnoza (gr. diagnosis oznacza rozpoznanie, umiejętność dystyngowania). Istota problemu polega bowiem na tym – wciąż na poziomie historii idei – że Europę stworzyło chrześcijaństwo. Nie da się jej więc odciąć od własnych korzeni, nie wywołując poważnych kulturowych, a więc także politycznych i ekonomicznych reperkusji.

I nie jest to konfesyjna wizja dziejów, próba użycia przemocy symbolicznej dla narzucenia własnej narracji ani też ideologiczny slogan, który można łatwo kwestionować przez dywagacje o wielokulturowości Europy (poza poziomem truizmu, że każda kultura, w tym europejska, nosi ślady wpływu wielu innych).

Teza o chrześcijańskim źródle tożsamości europejskiej nie jest katolicko-chrześcijańską próbą historycznej rekonkwisty. To stwierdzenie stanu faktycznego. „Europę ukształtowało chrześcijaństwo – jasno stwierdza prof. Krzysztof Pomian, którego naprawdę trudno posądzać o krzewienie kościelnego imperializmu – kto temu przeczy, zasługuje na pałę z historii”.

Dlatego Bronisław Geremek mówił o wszechobecnej w dzisiejszej Europie „historycznej ignorancji i represywnej amnezji” odrzucającej chrześcijańską tradycję Europy, a ja wolę mówić o dokonanej w ostatnich wiekach w Europie „historycznej lobotomii” – była to bowiem operacja wycinania dokonywana na żywym mózgu, a jej owocem jest dysocjacyjne zaburzenie europejskiej tożsamości.

Albowiem to nie tylko wspólna wiara, wspólny język, wspólna liturgia, wspólny system edukacji, te same style w literaturze, architekturze i muzyce tworzyły przez wieki wspólną kulturę, która zbudowała Europę. Znaczy to, że także najważniejsze pojęcia i instytucje społeczne Zachodu kształtowały się pod wpływem recepcji chrześcijańskiej Dobrej Nowiny. Dotyczy to wszystkich wymienionych wcześniej przez Guardiniego wartości, a także tak istotnych pojęć, jak „osoba”, „rodzina”, „bliźni”, „społeczeństwo obywatelskie”, „solidarność”, „dobro wspólne” czy „prawa człowieka”.

I na naszych oczach dobiega teraz końca okres, który Guardini nazwał „moderne Unredlichkeit” (nowożytna nierzetelność), a więc epoka, która z jednej strony odrzucała chrześcijańskie Objawienie i budowany na jego fundamentach porządek społeczny, a z drugiej strony przywłaszczała sobie osiągnięcia kultury chrześcijańskiej, uznając je za oczywiste i naturalne, za uniwersalne osiągnięcia kultury ogólnoludzkiej.

Myślący przenikliwie i dalekowzrocznie Romano Guardini już w czasach, gdy dopiero przychodziła na świat generacja, która później stworzyła rewolucję 1968, postulował: „Niewierzący musi wyjść z mgły zeświecczenia. Musi się zrzec wykorzystywania Objawienia, któremu zaprzecza, i przywłaszczania sobie wartości i sił, jakie ono wypracowało. Niech żyje uczciwie bez Chrystusa i bez Boga, którego Chrystus objawił, ale niech doświadczy, co to znaczy”.

Dziś, gdy w dorosłe życie wkraczają wnuki pokolenia 1968, ten postulat zostaje zrealizowany. Wkraczamy w świecie Zachodu w epokę postchrześcijańską.

Pocałunki i szampan zamiast modlitwy

Nie sądzę, by oznaczało to dla Europy – choć przez ostatnie trzysta lat myślała w ten sposób większość elit Zachodu – nastanie okresu nowej prosperity, rozkwitu politycznego i kulturowego, naukowego oraz duchowego. Wiele wskazuje, że będzie to raczej zapaść we wszystkich tych wymiarach, z dodatkiem jeszcze klęski demograficznej (w 1920 roku pod polityczną władzą Zachodu znajdowała się prawie połowa ludności świata, dziś jest to 10 proc. i liczba ta szybko maleje).

Możliwe są również jeszcze bardziej ponure scenariusze. Ale też należy pamiętać, że kultura Zachodu wielokrotnie dawała dowód sporej zdolności do samokrytycznego myślenia, do wyciągania wniosków i nanoszenia korektur.

Sytuacja wygląda więc następująco. Dziejowy prąd oderwał ostatnimi czasy Europę od chrześcijańskiego kontynentu i jak gigantyczna kra rozpoczęła ona dryfowanie po bezkresnym oceanie historii świata. Jeżeli nie uda się jej – a wygląda to dziś na bardzo wątpliwe – znowu połączyć ze stałym lądem, czeka ją wiele burzliwych wyzwań.

Zwłaszcza, że – zgadzam się tu z Maxem Schelerem, który przed ponad stu laty napisał w „Ressentiment im Aufbau der Moralen” („Resentyment a moralność”) – „jedno jest niewątpliwe: etos chrześcijański jest nieodłączny od  r e l i g i j n e g o (podkreślenie Schelera – przyp. M.Z.) poglądu chrześcijanina na świat i Boga. Bez nich nie ma on sensu, a podjęte w najlepszej intencji próby, by całości tej nadać również sens świecki, który dałby się oddzielić od sensu religijnego, i odnaleźć w niej fundamentalne reguły jakiejś powszechnej moralności ludzkiej lub jakiejś moralności »bez założeń« religijnych – takie próby są z gruntu błędne niezależnie od tego, czy podejmują je stronnicy, czy przeciwnicy chrześcijaństwa”.

A – jak starałem się pokazać – etosu chrześcijańskiego nie ma już we współczesnej Europie.

Natomiast nie wydaje mi się możliwe, a raczej jest po prostu niemożliwe, aby powstał na Zachodzie jakiś wspólny etos postchrześcijański. Postwartości, abstrakcyjne „wartości europejskie” są bowiem zawieszone w próżni: z resentymentem odcinają się od swego źródła i nie niosą z sobą realnych – niekiedy trudnych – wymogów, które ich realizacja stawia w życiu jednostek i społeczeństw. Są więc fantasmagorią.

I nie ma chyba lepszej ilustracji tej tezy niż komentarz słynnego twórcy komiksów Joanna Sfara wygłoszony parę godzin po serii terrorystycznych ataków na Paryż, w których życie straciło 130 osób: „Przyjaciele z całego świata, dziękujemy wam za akcję »Módl się za Paryż« (#prayforParis), ale nie potrzeba nam teraz więcej religii. Naszą wiarą jest muzyka! Pocałunki! Życie! Szampan i zabawa! W Paryżu chodzi o to, żeby żyć”.

Podobne przesłanie niesie, mające miliony odsłon w internecie, symboliczne wykonanie na miejscu masakry, przed budynkiem klubu Bataclaw, hymnu pokolenia’68: „Imagine” Johna Lennonna – melodyjnej i naiwnej piosenki o świecie, w którym nie ma ni nieba, ni piekła, nie ma państw, nie ma powodów, ażeby się zabijać i nie ma już nareszcie religii. Piosenki, którą sam autor określił jako „antyreligijną, antynacjonalistyczną, nonkonformistyczną i antykapitalistyczną”. Czas nowożytnej nierzetelności się skończył.

Kra, co prawda, jest nadal ogromna, nadal można ułożyć sobie na niej wygodne życie, ale ta kra nieuchronnie topnieje. I to nie jest dobra wiadomość dla Europy. Dla wyznawców Jezusa Chrystusa w każdej jednak sytuacji pozostaje tragique optimisme – tragiczny optymizm chrześcijaństwa zawarty w Dobrej Nowinie.

Tekst o. Macieja Zięby, zatytułowany „Europa bezsilna”, ukazał się w „Plusie Minusie”(„Rzeczpospolita”) z datą 21-22 listopada 2015 roku.