Bóg dzisiaj przypomina bohatera piosenki Edyty Geppert, która śpiewa: „Ile mam grzechów, któż to wie, a do liczenia nie mam głowy. Wszystkie darujesz mi i tak, nie jesteś przecież drobiazgowy”.

Z o. Pawłem Krupą rozmawia o. Roman Bielecki, redaktor naczelny miesięcznika „W drodze”

ROMAN BIELECKI OP: Jeśli przyjrzeć się kościelnej liturgii, można powiedzieć, że Wielki Post jest dopracowany nieźle, ale okres paschalny to już nie bardzo. Mamy świetnie rozwinięte pieśni i nabożeństwa pasyjne, poruszające psalmy pokutne i rekolekcje, natomiast w okresie zmartwychwstania wszystko wydaje się mało przekonujące i trąci wymuszoną radością – „Chrystus zmartwychwstał, cieszcie się!”.

PAWEŁ KRUPA OP: Dzieje się tak z bardzo prostej przyczyny. Doświadczenie nieszczęścia, cierpienia, klęski, grzechu czy tragedii jest nam znane i umiemy je zwerbalizować. Nie potrafimy natomiast wyrazić szczęścia religijnego, które przybliżałoby nam rzeczywistość życia wiecznego. Brakuje nam słów na opisanie tego, co przekracza granice codziennego doświadczenia szczęścia. Nie mamy takiego wyobrażenia, bo go nie doświadczamy wprost. Z drugiej strony widzimy je we fragmentach, w przebłyskach życia. Brakuje w Kościele ich pielęgnowania i zwracania ludziom uwagi na chwile, w których czują, że to, czego w danym momencie doświadczają, to taka sekunda nieba.

Zdarzyło mi się kiedyś coś takiego. Poszedłem w góry. Był piękny, wiosenny dzień. Niebo bezchmurne, świeża zieleń drzew. Położyłem się obok strumyka. Zielony mech, woda szumiąca koło ucha. Leżę. Patrzę w niebo. Sosny się kiwają nad głową. I w którymś momencie pomyślałem, że to jest właśnie raj. Ale jednocześnie dotarła do mnie myśl, że za chwilę słońce zajdzie, zrobi się zimno, a ja poczuję głód. I ta chwila zadowolenia skończy się i przeminie.

A w raju ten moment nigdy się nie skończy, bo w raju słońce nigdy nie zajdzie, nigdy się nie zrobi zimno, nigdy nie będziemy głodni. Wejdę do raju, zrobię „ach!” na wdechu, jak wtedy, gdy człowiek czymś się zachwyca, i na tym wdechu pojadę całą wieczność. Zachwyt bez końca!

 
Zachwyt bez końca

To piękne, co mówisz, ale to wszystko nastąpi „kiedyś”, natomiast „tu i teraz” etos chrześcijański podpowiada, że trzeba się umartwiać i podejmować ascezę. Po co się męczyć? Nie lepiej sobie zwyczajnie pożyć i korzystać z uroków życia?

Wizja szczęścia, o którym mówię, to wizja pewnego stanu, a nie zewnętrznych okoliczności. Nie chodzi o to, co udało mi się zrobić, co dało mi satysfakcję. Szczęście to jest wejście w stan. Ono nie jest związane bezpośrednio z działaniem, ale raczej z poznaniem. Odwołam się w tym miejscu do świętego Tomasza, który w pierwszej kwestii Sumy teologii stawia pytanie, czy teologia jest nauką praktyczną czy teoretyczną, to znaczy czy teologia powinna się zajmować moralnością, wychowaniem człowieka i przygotowaniem go do życia chrześcijańskiego, czy raczej przedstawieniem osoby Boga i wchodzeniem w Jego tajemnicę. Na tak postawione pytanie święty Tomasz odpowiada, że teologia jest oczywiście i praktyczna, i teoretyczna, ale nacisk należy kłaść raczej na ten drugi element, z bardzo prostego powodu. Wszystko, co dotyczy praktyczności teologii, czyli moralność i przykazania, skończy się w dniu naszej śmierci, natomiast nasze poznanie Boga będzie trwało wiecznie.

Gdyby zastosować kryteria, o których mówisz, to odnoszę wrażenie, że dzisiejszy Kościół jest bardziej etyczny i moralny niż poznawczy.

To jest pewien problem. Zobaczmy, co się dzieje w polskiej szkole. Od dwudziestu lat dajemy dzieciom wybór: albo etyka, albo religia. Czym to skutkuje? W umysłowości młodych ludzi powstaje przeświadczenie, że etyka to jest taka religia dla niewierzących, natomiast religia to jest etyka dla wierzących. W takim układzie religia staje się etyką, czyli rodzajem dobrego postępowania. Tym samym zupełnie niezauważalnie sami zastawiamy na siebie pułapkę, bo ktoś może stwierdzić, że bez religii też jest dobrym, uczciwym człowiekiem. A to znaczy, że religia nie ma sensu! Oczywiście można powiedzieć, że wyższa jest etyka religijna, bo prawodawcą jest w niej Pan Bóg, a etyka ludzka jest wynikiem doświadczeń człowieka czy jakiejś umowy. Tyle tylko, że jeżeli zgubimy w religii wymiar spotkania z osobą Boga, spotkania, które rodzi szczęście, to w takim układzie powstaje pytanie, po co w ogóle być człowiekiem religijnym?

W dawnym katechumenacie, a potem w średniowiecznych traktatach o życiu duchowym wprowadzanie w tajemnice wiary zaczynało się od nauki o stworzeniu świata, żeby człowiek wiedział, że Bóg go stworzył. Potem analizowano księgi mądrościowe, żeby się nauczyć etyki, czyli tego, że nie wolno kraść, zabijać, oszukiwać, kłamać. I dopiero tu zaczynał się skok w górę: ku modlitwie, sakramentom, oczyszczaniu serca i kontemplacji – ku szczęściu. W tej perspektywie etyka jest środkiem, a nie celem.

 
Szczęście w Bogu

Mówisz o szczęściu, które wynika z wejścia w relację z Bogiem. Ale jaki jest ten Bóg? Myślimy często o Nim jako o Kimś, kto nam szczęście zabiera, kto czyha na nas i tylko czeka, żeby – jak mówi jedna z prawd wiary – za dobre wynagrodzić, a za złe ukarać.

Dzisiaj mamy chyba inny problem. Bóg zaczyna przypominać bohatera piosenki Edyty Geppert, która śpiewa: „Ile mam grzechów, któż to wie, a do liczenia nie mam głowy. Wszystkie darujesz mi i tak, nie jesteś przecież drobiazgowy”. No i mamy dwie skrajności: albo fajny gość, który nas zrozumie, przytuli i nie będzie się czepiał, albo bezduszny sędzia.

Prawda wiary, która mówi o tym, że Bóg za dobre wynagradza, a za złe karze, przypomina, że w Bogu jest sprawiedliwość i ludzkie czyny – zarówno dobre, jak i złe – nie pozostają bez konsekwencji. Nie możemy jednak czytać tej prawdy wiary w oderwaniu od lektury Słowa Bożego, chociażby przypowieści o synu marnotrawnym i miłosiernym ojcu, która łamie absolutnie wszystkie zasady dobrego wychowania.

To prawda, że kiedyś Kościół mocno akcentował wymiar kary i nagrody, ale bądźmy realistami historycznymi, takie sformułowanie wynikało z warunków społecznych. Kiedy wielu ludzi mocno odczuwało swoją biedę i nierówność społeczną, konieczne było przypomnienie, że Bóg jest tym, który widzi prawdę i za zło karze, a za dobro wynagradza. Chociaż tu, na ziemi, wydaje się, jakby było na odwrót, bo źli są bogaci, zdrowi i weseli, a ci, którzy są uczciwi – niekoniecznie. To jest doświadczenie szeroko opisane w Piśmie Świętym, szczególnie w psalmach.

Bóg, w którego wierzymy, jest Bogiem szczęścia i radości, Bogiem, który daje życie, który jest Życiem. Nigdy nie przestanę się zachwycać zdaniem z Pierwszego Listu św. Jana mówiącym o tym, że Bóg jest Miłością. Nie że jest źródłem miłości czy jej przyczyną. On jest Miłością! To bardzo rewolucyjne zdanie. Parafrazując słowa św. Tomasza z jego Sumy teologii (I, q. 26, a. 4, resp.) można by powiedzieć, że tam, gdzie człowiek kocha i z tej miłości czerpie radość, która go buduje, w jakimkolwiek szczęściu – prawdziwym, a nawet fałszywym! – tam jest Pan Bóg. Bo każde szczęście znajduje swoje źródło w Bogu – to, które odkrywamy z faktu bycia ojcem czy matką, posiadania dzieci, ale także to, którego szukamy, zapijając się wódką, żeby zapomnieć o swoich troskach i problemach. To jest niesamowite, bo to znaczy, że pragnąc szczęścia, nie jesteśmy w stanie chcieć innego niż to, które jest naprawdę w Bogu. Mężczyzna idzie do prostytutki, myśli, że przespanie się z kobietą i tak pojęty relaks to szczęście, którego pragnie. On nie ma pojęcia, że tak naprawdę szuka nie prostytutki, a Pana Boga, który jest szczęściem. Musimy sobie o tym w Kościele przypominać: jesteśmy religią szczęścia i mamy być uczciwi nie dlatego, że taki jest imperatyw społeczny, ale dlatego że to daje szczęście.

Mówisz o tym, że zobaczenie szczęścia wymaga wysiłku. Ale jakiego?

Tutaj wkracza zdroworozsądkowa filozofia, którą bardzo lubię, mianowicie epikureizm. Epikur zajmował się tylko tym, czego doświadczamy w życiu. Nie interesowało go, co będzie po śmierci. Był prawdopodobnie kimś w rodzaju deisty, to znaczy uważał, że choć bóstwa istnieją, to nie mają żadnego związku z ludźmi, ze światem i z tym, co się dzieje z człowiekiem. W takiej perspektywie zrozumiał jednak, że szczęście to rzeczywistość, którą się buduje przez pracę, bo nie ma czegoś takiego jak szczęście, które spada na nas z nieba.

W chrześcijaństwie mamy podobną wizję szczęścia: w wieczności otrzymamy je od Boga, natomiast tu, na ziemi, jesteśmy zaproszeni do tego, żeby to szczęście odkryć, żeby je, jak powiedziałby Epikur, budować. Bardzo podoba mi się styl życia, który proponował. On był człowiekiem ascezy. Na przykład uważał, że wino należy pić małymi łyczkami i w niewielkiej ilości, bo wtedy jest najlepsze, wtedy się je smakuje, powoli wchodzi do organizmu i daje lekki szmer w głowie. A jak ten szmer się pojawia, to należy je przestać pić, bo gdyby się poszło dalej, to w głowie się zakręci, zwymiotujesz i wtedy już nie ma szczęścia. Podobnie jest z seksem. Seksualność jest wielkim szczęściem i radością, jeśli jednak ktoś nurza się w niej tak, że nie pamięta, jak się nazywa, to już nie jest szczęście. To jest nauka przeżywania ascezy, którą znakomicie da się zaaklimatyzować w chrześcijaństwie.

Rozumiem, że asceza jest elementem koniecznym w wychowywaniu do szczęścia. To zakłada stawianie sobie granic. Tego nikt nie lubi, a może zwyczajnie nie potrafi?

Tyle, że bez stawiania sobie granic nie doświadczymy szczęścia. Doświadczymy rozczarowania i frustracji. Tak zachowują się chłopcy, którzy kupują dziesięć butelek wina, wypijają szybko pod sklepem, padają i śpią na ławce. Co oni wiedzą o smaku alkoholu? Nic. Dojrzałość polega na tym, że potrafię oszczędzać, bo dobre wino jest drogie. Następnie uczę się czegoś o winach, żeby wybrać najlepsze. W końcu kupuję, siadam i w dobrym towarzystwie je wypijam. I wtedy dotykam szczęścia. W ten sposób przygotowuję się na to, że Bóg jest szczęściem. Tak samo jest z naszym byciem w kościele. Po co ja tam idę? Przecież nie po to, żeby rzucić jakiś ochłap Bogu, jak jakiejś krwiożerczej bestii, która pragnie mojej ofiary, tych wystanych i wymęczonych czterdziestu pięciu minut. Idę tam, żeby przygotować się na moment spotkania z Nim, teraz w chlebie i winie, a kiedyś twarzą w twarz.

 
Smakować po kawałku

Co w takim razie z przyjemnością? Czy przypadkiem jej doświadczanie nie jest grzeszne?

Nie dajmy się zwariować. Grzeszna przyjemność to jest przyjemność przeżywana w grzechu. I na odwrót. Jeżeli przyjemność nie jest przeżywana w grzechu, to nie jest grzeszna. Myślę, że przyjemność nie jest ani grzeszna, ani niegrzeszna. Przyjemność jest przyjemnością i gdy spróbujemy zastosować do niej taki chrześcijański epikureizm, to możemy powiedzieć tak: lubię seks, seks jest zawsze przyjemny, czy go praktykuję w małżeństwie czy poza nim, czy uprawiam go w taki czy w inny sposób. Problem tkwi jednak w jakości przyjemności. I moje pytanie z punktu widzenia chrześcijańskiego epikurejczyka jest takie: ale co wtedy, gdy seks uprawiam w grzechu? Wtedy mam wyrzuty sumienia i moje szczęście jest zaburzone. Nie mogę się nim w pełni cieszyć. A skoro po prostu lubię przyjemność i lubię być szczęśliwy, wobec tego postaram się żyć cnotliwie i używać seksu tak, żeby on nie wiązał się z grzechem. Po to, żeby moja przyjemność była większa i mogła się przerodzić w pełne szczęście.

Czyli wracamy do momentu granic.

Trudno, ale inaczej się nie da. Bo jeżeli za wyznacznik ludzkiego postępowania przyjmiemy zdanie, że szczęście oznacza możliwość zrobienia wszystkiego, będzie to kłamstwo od początku do końca. To się nie sprawdza w życiu. Podam przykład.

Kiedyś wracałem pociągiem z Rzymu do Paryża. Ze mną jechali jacyś Włosi, bardzo sympatyczni uczniowie. Zaczęliśmy rozmawiać. Mówią, że jadą na wycieczkę do Paryża. Powiedziałem im, że to świetne. Na co oni nieco stropieni odpowiedzieli, że to prawda i w sumie się cieszą, bo są klasą o profilu francuskojęzycznym, ale zaraz dodali, że klasa angielskojęzyczna to ma dopiero fajnie, bo pojechała do Las Vegas! Zamarłem.

– Pojechali do Las Vegas?! – powtórzyłem z niedowierzaniem. Po co? Żeby szkolić język? Żeby fałszywą wieżę Eiffel’a oglądać? Pograć w pokera? Już lepszy Nowy Jork, przynajmniej muzea dobre są… I dalej myślałem sobie, jeżeli oni, jako nastolatkowie, jadą na wycieczkę szkolną do Las Vegas, to dokąd pojadą w podróż poślubną? Chyba dookoła świata, a najpewniej na Księżyc?! Bo nic mniejszego ich już nie zadowoli!

Często mówię ludziom: nauczcie się cieszyć, gdy wam pelargonia na oknie zakwitnie, bo przyjdzie taki czas, że będzie to jedyny ogród, do którego będziecie mogli pójść. Ten, kto się tego nauczy, zakosztuje szczęścia nawet w skromnych warunkach.

Zdaję sobie sprawę, że filozofia Epikura była filozofią dla wybranych. On też miał tego świadomość. Wiedział, że „tłum” ma prostackie przyjemności: upija się, żre, lubi, gdy się leje krew. Ale ty, jeśli chcesz, możesz zejść z tej karuzeli i żyć inaczej, doznając prawdziwego szczęścia. Musisz jednak pamiętać, że elementem składowym szczęścia tu, na ziemi, jest umiejętność ascezy.

To, co mówiłeś, opisuje sytuację zachłanności, która nam współcześnie towarzyszy. Trzeba przeczytać wszystkie książki z list bestsellerów, przesłuchać nowe płyty z listy przebojów, zobaczyć premiery kinowe.

To jest ciągle pytanie o to, czy ja chcę się upić, czy ja chcę smakować? Jeśli chcę smakować, to muszę się zgodzić na to, że nie przeczytam wszystkich najlepszych książek i że nie będę pijany świadomością, że wiem wszystko, bo wszystko przeczytałem. Natomiast mogę przyjąć, że nie przeczytam wszystkich książek, ale za to te, które przeczytam, dobrze przemyślę.

W byciu szczęśliwym trzeba mieć odwagę powiedzenia stop. Anna Maria Jopek śpiewała kiedyś taką piękną piosenkę „Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam (…) Przez życie nie chcę gnać bez tchu”. W naszym podejściu do życia najgorsze jest to, że ludzie, którzy nie mogą jechać do Nepalu, a mogą jechać na Mazury, doznają frustracji, bo bardzo chcą jechać do Nepalu, a mogą tylko na Mazury, i w efekcie nie jadą ani tu, ani tam, tylko siedzą w domu i zapijają się na śmierć. Rozpacz, zupełna tragedia.

Jak w takim razie spojrzeć na drugą stronę medalu, czyli sytuację nieszczęścia w życiu? Trudno go uniknąć, bardzo się tego boimy. Robimy wszystko, żeby nie być nieszczęśliwymi. Czy w ogóle się da?

Profesor Juliusz Domański, który uczył mnie filozofii starożytnej, bardzo żałował, że chrześcijaństwo przyjęło za swego filozoficznego mistrza Senekę i stoicyzm, co objawia się wyrobieniem sobie cnoty niecierpiętliwości, kamiennej twarzy wobec wszystkiego. Ubolewał, że nie został nim Epikur, który mówił: Bądźcie cnotliwi, a będzie wam milej. Żyjcie dobrze, a będziecie szczęśliwi, bo – i tu już nie Epikur mówi, tylko ja, jako chrześcijanin – Bóg jest szczęściem i nam to szczęście obiecał, i my się tego szczęścia wcale nie wstydzimy. Chrześcijaństwo coś straciło przez stoicyzm. Stajemy się religią, w której nie rozumiemy, czym jest szczęście. Z ambony mówią nam o szczęściu, a jednocześnie każą stać na baczność i cieszyć się z tego, że nas boli. To są sprzeczne komunikaty.

Ale co z cierpieniem niezawinionym: rodziców, którzy tracą dziecko, albo dzieci, które cierpią na nieuleczalne choroby? Bo obracamy się w schemacie: Bóg jest szczęściem, z Nim będziecie szczęśliwi. A ktoś powie: jak to, przecież dzieci umierają. Gdzie jest Bóg?

Odpowiadam bardzo prosto. W takich sytuacjach nie ma co udawać, jesteśmy nieszczęśliwi. Bóg jest szczęściem, daje nam szczęście i obietnicę, która się kryje za Jego słowem: Błogosławieni, którzy płaczą, bo będą pocieszeni. Wierzymy, że będziemy pocieszeni.

Trzeba zwalczyć pokutujący wśród nas mit, że zawsze musimy być szczęśliwi. I jeśli w konkretnym momencie jesteśmy nieszczęśliwi, to nie znaczy, że szczęścia nie ma. Są takie momenty, kiedy jestem szczęśliwy i wiem, że jest to moje przeznaczenie i że Bóg jest szczęściem. Ale są i takie, kiedy jestem nieszczęśliwy i koniec. To też trzeba przeżyć, bo to jest część życia. Nie można żyć w takim bzdurnym przekonaniu, że tego nie doświadczymy. Jest jednak obietnica zawarta w wierze, że to nieszczęście możemy przeżyć z nadzieją na pocieszenie, co więcej, że tego pocieszenia doznamy.

Tyle tylko, że kultura, w której żyjemy, robi wszystko, żeby w nas ten mit nieustannego szczęścia utrwalić.

Nie można być szczęśliwym, żyjąc z reklam. Niby to wszyscy wiemy, ale dajemy się na to złapać. Jeśli nie kupisz sobie tego dezodorantu, to nie będziesz miał takich muskułów, jeśli nie weźmiesz kredytu, to nie kupisz prezentów dla dziecka, jeśli kupisz ten makaron, to pogodzicie się w rodzinie. To są jakieś wierutne bzdury!

Powinniśmy garściami brać przykład z Epikura. Jego wyznawcy traktowali go prawie jak zbawiciela, bo ich wyzwolił z lęku przed śmiercią. To był jego słynny sylogizm, który mówił, że śmierci nie należy się bać, bo gdy ona jest, to nas nie ma, a gdy my jesteśmy, to jej nie ma, i w ten sposób nigdy się z nią nie spotykamy. Należy się też nauczyć przeżywać szczęście i smakować je powoli. Ponadto zadbać tylko o te rzeczy, które są nam konieczne do życia: żeby ci było ciepło, żebyś był zdrowy, żebyś był najedzony. Wszystkie inne potrzeby są potrzebami fałszywymi. To są te gadżety, które świat nam podpowiada: musisz mieć lexusa, musisz wyjechać na Lazurowe Wybrzeże, musisz mieć okulary od Versace, musisz mieć pięciu facetów, musisz mieć ileś kobiet. Co mówi Epikur? Jesteś szczęśliwym człowiekiem i śmierć nie jest dla ciebie problemem, bo się z nią nie spotykasz. A my, chrześcijanie, idziemy dalej niż on, bo dodajemy do tego zachwyt na całą wieczność.

Kiedy Jezus mówił, że błogosławieni są ci, którzy płaczą, łakną, pragną sprawiedliwości, ci, którym urągają, to opisywał ekstremalną sytuację, ale nie kazał nam tego robić. Trzeba pamiętać, że błogosławieństwa to nie przykazania. To nie nakazy. Ty nie masz płakać, mieszkać pod mostem, podkładać się do bicia, żeby być szczęśliwym, tylko Pan Jezus ci mówi, że jeśli jesteś z Nim, to nawet kiedy płaczesz czy nie doświadczasz sprawiedliwości albo miłosierdzia, to możesz być szczęśliwy. Ale nie zapominajmy, że możemy być również szczęśliwi, kiedy pijemy wino w Kanie Galilejskiej. Przecież po kilkudniowym weselu w Kanie, kiedy to nie wylewali za kołnierz, Pan Jezus nikogo nie ukarał płaczem i nie kazał natychmiast czynić dzieł miłosierdzia w ramach ekspiacji za te stągwie wypitego wina.

 

Tekst rozmowy ukazał się w miesięczniku „W drodze” 7/2011